Pomijając wszystkie inne aspekty tragedii na lotnisku w Smoleńsku: czy był to błąd pilota czy awaria maszyny, czy „tylko” mgła, od razu nasunęło mi się jedno podstawowe pytanie. Kto wpadł na taki pomysł, a kto go zatwierdził, żeby czołowe osoby w państwie leciały jednym samolotem?
Nawet w małych korporacjach obowiązuje podstawowa zasada: osoby ważne dla firmy nigdy nie mogą jednocześnie znajdować się na pokładzie tego samego samolotu, w jednym autokarze czy w samochodzie. Jak w takim razie prezydent wraz z całą kancelarią, dowódcy chyba wszystkich sił zbrojnych i prezes banku centralnego mogli znajdować się na pokładzie jednego, nawet najlepszego samolotu?
Właśnie rozpoczęła się dyskusja o złomie latającym wykorzystywanym przez służby rządowe, ale boję się, że tego pytania nikt nie zada.