Dzisiejszy przelot Lufthansą z Zurychu do Warszawy przypomniał mi młodzieńcze lata, gdy PKS był jednym z podstawowych środków transportu po terenie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Kolej żelazna swoją drogą (a właściwie szyną), ale PKS stanowił klasę samą w sobie. Nigdy nie wiadomo było, czy w ogóle zabierze z przystanku, czy na plecach nie będzie się czuć oddechu napranego w trzy dupy pracownika PGR-u, albo czy sąsiadem nie będą trzy kury wiezione właśnie na targ do Grójca.
Dziś przypomniałem sobie, czemu od lat – jak ognia – unikam lokalnych przelotów w Niemczech, Austrii czy Szwajcarii. Lokalnych albo do krajów ościennych, jak na przykład do Polski. Kilka ostatnich lat uwolniło mnie od tego przekleństwa, dziś natomiast, na własnej skórze, poczułem, czym (nie kim!) jest niemieckojęzyczny biznesmen.
Może zaczniemy od początku. Przez kilka ostatnich lat moje prywatne przeloty to EasyJet, RyanAir czy WizzAir. Tak, low cost w pełnym tego słowa znaczeniu. Jeśli zrozumiesz jak to działa, jak kupić tani bilet i nie przepłacić za wszystkie
additional services, jesteś wygrany. Możesz mieć za 800 zł od osoby tygodniowe wakacje w Hiszpanii, Grecji czy na Malcie. I jedną z żelaznych zasad low costów (LCA) jest, że każdy pasażer zabiera do kabiny jeden (słownie jeden) kawałek bagażu podręcznego. Żadna damska torebka, zakupy w tzw. duty free shop czy dodatkowa torba z najcenniejszym w Twoim życiu aparatem fotograficznym się nie liczą. Jeden. 1. Koniec.
Gdyby niemieckojęzyczne linie lotnicze przestrzegały własnych regulaminów, nie miałbym teraz o czym pisać. W regulaminie każdej linii jest też mowa o jednej sztuce bagażu podręcznego na łeb. Ale mówić a robić, to różnica. Zresztą z samej definicji języka niemieckiego wynika, że co innego mówisz, co innego słyszysz, a co innego rozumiesz. Z góry przepraszam kilku swoich kolegów zawodowo robiących za germanofilów: wy wiecie, co ja o tym myślę :-P
Niemieckojęzyczny biznesmen rozumuje następująco. Jedna torba z ciuchami. Przecież muszę mieć świeże majtki i skarpetki. Czasami dodatkowo jest torba na garnitur, chociaż często garnitur już jest na niemieckojęzycznym cielsku. Oprócz tego druga torba, cholera wie z czym. Torba na laptopa rozmiarów takich, że jak bym tam zmieścił dwa laptopy, cztery zasilacze, dwa tablety i zapas dyskietek do backupu kompletnego Internetu. No i zakupy. W sklepie wolnocłowym, cokolwiek to w tej chwili znaczy.
I taki niemieckojęzyczny biznesmen ładuje się ze swoimi tobołkami, jak baba spod Grójca na targu, do PKS-u, znaczy do samolotu Luftwaffe z jednym bagażem czyli z 3-5 torbami. I wsadza je do kolejnych luków bagażowych, rozsiewając po drodze swoja niemieckojęzyczną biznesową zajebistość. Bo przecież on jest biznesmen, on ratuje Europę. Przed czym? Nie wiem.
Tak właśnie wyglądał dzisiejszy samolot rejsu LX1352. Przyleciał opóźniony z godzinę, bodajże z Dortmundu, miał malunki Lufthansy i niemiecko-niemieckojęzyczną załogę. Oczywiście po załadowaniu 1/3 self loading cargo luki bagażowe były już w całości wypełnione niemieckojęzycznymi garniturami, laptopami i nie_wiadomo_czym_jeszcze. Niżej podpisany, na swoje szczęście, oddał regulaminową torbę sztuk jeden, o wymiarach i ciężarze bagażu podręcznego jako bagaż rejestrowany, stąd niewielki plecak i płaszcz cudem zmieściły się w luku. Ale…
Jakiś młodzian, gówniarz nawet, ośmielił się głośno wyrazić swoje niezadowolenie. Że burdel w krainie ‘ordnung muss sein’. Że stewardessa (niemiecko-niemieckojęzyczna) powinna mu pomóc. Jednym słowem, klient bez krawata. Stewardessa poczuła się zaatakowana i, jak to w przedszkolu, pobiegła na skargę do pani. Panią okazał się kapitan bombowca A321. Ten do mikrofonu wygłosił groźby karalne, że jeśli pasażerowie sami nie zrobią porządku z bagażami, to on nigdzie nie poleci. Po czym przeszedł na tył samolotu, gdzie toczyła się cała akcja znieważania członka związków zawodowych, przodownika pracy socjalistycznej, w osobie stewardessy, i rozpoczął osobiste śledztwo.
I już szykowałem komórkę, żeby nagrać kolejny odcinek serialu „Niemcy mnie biją”, ale okazało się, że angielskojęzyczny klient linii Swiss, lecący samolotem Lufthansy, gdzieś już wpieprzył swój bagaż, tylko jest niezadowolony z… powiedzmy „quality of service”. I, niestety, nakręcanie filmu szlag trafił. Kapitan się poddał i postanowił polecieć. Ku zdziwieniu wszystkich do Warszawy.
Kończąc, pragnę jeszcze raz zaprosić wszystkich pracowników DROGICH linii lotniczych do chociaż jednego przelotu TANIMI liniami, żeby zobaczyć, co oznacza magiczne słowo ‘jedna sztuka bagażu podręcznego’.
Moja głośno wypowiedziana uwaga, że nie za bardzo wierzę biznesmenom, którzy nie potrafią zliczyć do jednego, spotkała się z ostracyzmem. Ale mnie to wali. Nie pierwszy raz, nie ostatni. :-P
I, przypominając stare przysłowie: Fly or not, but never by Lufthansa.
Dobranoc się z Państwem ;-)