29 stycznia 2012

Obywatel artysta Zbigniew Hołdys


Prawdą jest, że w pewnym wieku należy zaprzestać publicznych występów, bo z każdym słowem człowiek się kompromituje.

Na początku lat '80 obywatel artysta Hołdys, podobnie jak wielu swoich kolegów, po to by grać publicznie, musiał poddać się weryfikacji speckomisji w ministerstwie kultury czyjaktosięwtedynazywało. Sytuacja geospołecznopolityczna była taka, że prawo do muzyczno-artystycznych występów publicznych mieli studenci i absolwenci akademii muzycznych, a cała reszta swołoczy (czyli praktycznie wszyscy, których ktokolwiek chciał słuchać) musiała stanąć przez Komisją. Była to jakaś forma kolaboracji z jaruzelem, niemniej bez niej nie byłoby Perfectu, Republiki, Lady Pank, Dżemu, Tiltu, TSA, Budki Suflera, Oddziału Zamkniętego czy Lombardu. Dlatego też nikt pretensji do obywateli artystów nie miał, ważne było to, że można ich było posłuchać, czasem nawet w radiu.

W swoim felietonie we Wprost obywatel artysta Hołdys pisze, że za swoje występy dostawał w tamtych czasach 5 dolarów. Tu młodzieży dla uświadomienia należy się wyjaśnienie, jak kształtował się czarnorynkowy kurs dolara w okresie późniejszego PRL-u. Otóż kurs dolara był wyznaczany w oparciu o dwie zmienne: aktualną cenę półlitrowej butelki wódki czystej w sklepach gospodarki uspołecznionej (nawet w tzw. okresie kartkowym) oraz analogiczną cenę tej samej butelki w sklepach Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego PEWEX. Druga cena była w zasadzie stała, wahała się w przedziale 80-90 centów amerykańskich, przeliczanych oczywiście na bony Banku Polska Kasa Opieki SA. Stąd przez prawie cały stan wojenny i parę lat później dolar wart był między 300 a 400 złotych z niewielkimi odchyłkami.

W opisywanym okresie pracowałem w jednym z klubów studenckich. Wprawdzie obywatela artysty Hołdysa nie gościliśmy (mimo zapowiedzi, ale tu na przeszkodzie stanęły Zmotoryzowane Patrole Milicji Obywatelskiej, więc był w pełni usprawiedliwiony), ale z wymienionej powyżej listy byli prawie wszyscy. Stąd wiem, że podstawową stawką dla artysty z uprawnieniami ministerialnymi była stawka między 5 a 7 tysięcy złotych polskich jaruzelskich. Czyli, nawet zakładając najbardziej niekorzystny okres, stawka dolarowa była między 12 a 15 dolarów amerykańskich. To pierwszy fuckup.

Drugim fuckupem jest porównanie tych dolarów do całej reszty, czyli do danych o zarobkach w tamtym okresie. Otóż średniozarabiający człowiek otrzymywał 20 dolarów. Stypendium studenckie z kolei to były pieniądze między 2 a 5 dolarów. A podejmując pierwszą pracę po studiach, z dyplomem magistra inżyniera w kieszeni, dostałem AŻ 10 dolarów miesięcznie. Tymczasem obywatel artysta Zbigniew Hołdys grał (zdarzało się tak) dwa koncerty dziennie i rzeczywiście był w tamtych czasach towarem poszukiwanym.

Z powyższego można wysnuć wniosek, że obywatel artysta Hołdys nie powinien się jednak wypowiadać na temat kultury. O autoporównaniach z Erykiem Claptonem lepiej w ogóle nie myśleć – nie ten czas, nie to miejsce, nie ta osoba.

23 stycznia 2012

Ten rząd ma PH

Nic się nie stało – mówią zgodnym głosem ministrowie Zdrojewski i Boni. Umowa ACTA nie wprowadza żadnych nowych rozwiązań do polskiego prawa. – Po co więc ją w ogóle podpisywać – pytają internauci.

To już trzeci akt dramatu, w którym główną rolę gra premier Donald Tusk. Drugoplanowi aktorzy się zmieniają. Ponad dwa lata temu szef służby celnej Jacek Kubica forsował ustawę o bezwarunkowej cenzurze stron zawierających pedofilię i "innych treści niedozwolonych". Zgodny sprzeciw całego środowiska skoncentrowanego wokół internetu spowodował, że pomysł upadł, chociaż dramat trwał dłuższą chwilę.

Nieco ponad rok później rząd z ministrem Bogdanem Zdrojewskim odegrali akt drugi. Dziś już mało kto o tym pamięta, a chodziło o ograniczenie „usług medialnych w Internecie”. Rzecz z pozoru niewinna, ale sprowadzająca się do restrykcji dla osób zamieszczających jakiekolwiek materiały wideo. Nie trzeba było prowadzić „telewizji internetowej” – wystarczyłoby umieszczenie kilkudziesięciosekundowego filmiku z YouTube’a „do celów komercyjnych”. I bach, koncesja, opłaty, kontrola. Tak jak władza lubi.

Dziś mamy akt trzeci znowu z tym samym aktorem drugoplanowym Zdrojewskim. Główny bohater tym razem nie wychodzi na scenę – pewnie siedzi w garderobie. Arogancję władzy, jaką dziś pokazał Minister, nomen omen Kultury, można porównać jedynie z tą pokazywaną kilka lat temu przez Drużynę Prezesa.

Nie sądzę, by ciągłe ataki DDOS kierowane pod adresem biednych serwerów w domenie .gov na coś się przydał. Są inne metody zaszkodzenia pracy, choćby blokada serwerów pocztowych. Ale nie w blokadzie tu jakikolwiek sens. Dopóki władza po raz kolejny się nie przekona, że „społeczeństwo skoncentrowane wokół internetu” umie walczyć o swoje, dopóty kolejne próby kolejnych rządów będą testowały, do jakiego miejsca mogą się posunąć. Gdzie wystąpi opór materii.

A dlaczego ten rząd ma pecha? Bo ci bezczelni ludzie czytają Biuletyn Informacji Publicznej, obserwują procesy legislacyjno-podobne (bo legislacją trudno to nazwać) i patrzą na ręce. Niestety, z powodu kolejnego DDOS-a nie mogę sprawdzić planu pracy Sejmu na rok bieżący. Może jest tam jakaś nowelizacja ustawy o rybołówstwie? Szkodach górniczych? Bo ograniczenie inwestycji telekomunikacyjnych wprowadzone nowelizacją ustawy o ochronie środowiska już przerabialiśmy.



22 stycznia 2012

Internet idzie na wojnę (2)

Sensacyjne doniesienia o tajemniczej grupie Anonymous paraliżującej rządowe strony internetowe w Polsce przez kilka godzin zajmował głowy internautów i facebookowiczów. Tymczasem najprawdopodobniej atak wywołali… sami internauci.

W piątek do powszechnej wiadomości dotarły cztery złowrogie literki: ACTA. Dziś informacji pojawiło się nieco więcej, włącznie z adresami serwisów, na których znaleźć można więcej informacji o powszechnie nielubianej umowie. Wywołać to mogło większy niż normalnie ruch pod adresami sejmu, kancelarii premiera czy ministerstwa zajmującego się ACTA. I…

Zjawisko to można porównać do kuli śnieżnej. Duża liczba zgłoszeń powoduje opóźnienie pracy serwera, aż do momentu przeciążenia. Zwykle użycie klawisza F5 (odśwież) pomaga. W tym przypadku poszła plotka, że strona sejmu jest atakowana. Co robi przeciętny internauta? Sprawdza, czy można dostać się na stronę sejmu :-) Czyli zwiększa obciążenie i tak przeciążonej już maszyny. Kula śnieżna.

Jeden z portali zajmujących się bezpieczeństwem w sieci twierdzi, że być może strona sejmu została przed tym „atakiem” zhackowana. W takim przypadku plotka nabiera coraz większego zasięgu, a kula śnieżna tocząca się po zboczu rośnie…

Pozostaje jeszcze pytanie, czemu strony rządowe są tak kiepsko przygotowane na zwiększony ruch. I tu posłużę się pewną przenośnią. Polski Internet wygląda trochę jak kombajn powiązany sznurkiem do snopowiązałki. Głupi atak złomiarzy potrafi na kilkanaście godzin odciąć potężną część kraju od sieci. Kilka lat temu brak prądu w warszawskim hotelu Marriott wyłączył nieomal wszystkie portale i kilkunastu większych i mniejszych operatorów. To, że to wszystko jeszcze działa, należy bardziej traktować bardziej w kategoriach metafizycznych niż technicznych. I na razie nie zapowiada się, żeby było lepiej.


Serwisy rządowe są trzymane w różnych miejscach – od serwerowni rządowych do małych lokalnych firm hostingowych , które zaproponowały najniższą cenę w przetargu publicznym. Jeżeli od tego roku podstawowym źródłem prawa ma być Internet, a akty prawne publikowane w Biuletynie Informacji Publicznej mają mieć moc obowiązująca, to rząd (albo stosowne ministerstwo od MACintoszy) musi zadbać zarówno o infrastrukturę, jak i o serwery. Bo bez tego to Polskę Cyfrową będziemy mogli sobie oglądać na obrazku. Lokalnie, z własnego dysku, nie z Internetu.

21 stycznia 2012

Internet idzie na wojnę

Szczerze mówiąc, nigdy nie wyobrażałem sobie takiej sytuacji. Przy świadomości faktu, że większość rządzących nadal mentalnie znajduje się w czymś, co na własny prywatny użytek nazywam Polska Analogowa, nie sądziłem, że ktokolwiek będzie na tyle nierozsądny, aby podjąć się takiej samobójczej misji…

Ale do rzeczy – rząd polski chce za kilka dni podpisać umowę ACTA - Anti-Counterfeiting Trade Agreement, zawartą między rządem Stanów Zjednoczonych a Wspólnotą Europejską, Japonią, Szwajcarią i jeszcze kilkoma krajami. Porozumienie zawierane było w absolutnej tajemnicy i wprowadza kilka regulacji dotyczących Internetu. Regulacje same w sobie są jak najbardziej słuszne, jeżeli tylko założymy, że siły je wykorzystujące będą kierować się szczerymi i czystymi intencjami.

Ale ostatnio rządzeni przestały wierzyć rządzącym… Nie zmieniając ani przecinka w umowie można wyobrazić sobie sytuację, w której zamknięte zostaną blogi niewygodne władzy, YouTube, Facebook czy nasza NK. Całkowicie zgodnie z prawem, a dokładnie z jego literą, ale nie duchem.

Na szczególną uwagę zasługuje tryb wprowadzenia ACTA do polskiego porządku prawnego. PODOBNO był konsultowany ze wszystkim zainteresowanymi ministerstwami, ale… poprzedniego rządu. A uchwałę o zgodzie na podpisanie umowy podjął nowy rząd, w którym mało kto rozumie Internet. Uchwałę tę podobno podjęto 25 listopada 2011 roku, a już 19 stycznia 2012 jej treść oficjalnie podano do publicznej wiadomości. Tu niewątpliwy sukces legislacyjny odnieśli prawnicy z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego pod wodzą Bogdana Zdrojewskiego. To jest to samo ministerstwo, które pół roku wcześniej chciało koncesjonować wyświetlanie filmów w Internecie.

Na najbliższy tydzień zwoływane jest w Polsce pospolite ruszenie mające na celu zastopować bezkrytyczne przyjmowanie prawa służącego w 99% amerykańskim koncernom medialnym. Jak to się potoczy? Osobiście nie wróżę sukcesu, ale…