23 grudnia 2012

Pierwsze "Maliny" przyznane


Jako osobnik zawodowo zainteresowany jakością obsługi klienta obserwuję, cóż to ciekawego dzieje się na polskim rynku. Tegoroczne sukcesy wielu firm sprawiają, że coraz bardziej skłaniam się do ufundowania nagrody typu "Złota Malina" za największe osiągnięcia w zakresie szeroko pojętego Customer Service.
Dwie kandydatury są już pewne, w kategoriach Bank Roku i Lotnisko Roku.
A więc...

- W kategorii Bank Roku nagrodę przyznaję Alior Sync: za wielomiesięczne testy beta parasystemu na żywym organizmie, uniemożliwiającym klientom wykonywanie podstawowych operacji bankowych, za deinfolinię, funpejdż na Facebooku (nie mylić z fanpage) oraz za efektowną zmianę regulaminu, zaprzeczającą wszystkim dotychczasowym reklamom (BTW: ktoś wie, jaki był budżet reklamowy Synca w 2012? :-)

- W kategorii Lotnisko Roku nagroda przypadnie Lotnisko Warszawa/Modlin. Jest to niekwestionowany kandydat przez cały czas swojej działalności, czyli od lipca br. (do 22 grudnia ;-). Subkategorii jest wiele: oznakowanie dojazdu, sprawna kontrola security (szczególnie w pierwszych dniach, gdy Ryanair zamknął wejście do samolotu, a dzielni bezpieczniacy nadal szukali trotylu w kieszeniach kilkunastu pasażerów), organizacja punktów handlowo-usługowych, informacja lotniskowa, niedziałająca strona WWW, ciągłe zapewnienia pani rzecznik doradzającej o zajebistości lotniska itd. itp.
I już to wszystko  świadczy o tym, że pierwsza pozycja Lotniska była niezagrożona. Jednak efektowny finał, z pomocą ULC i WINB, świadczy o tym, że zarząd portu nadal walczy o Złotą Patelnię i zrobi wszystko, by zaistnieć w świadomości Polaków i innych narodów. Dzisiejsza konferencja prasowa potwierdza wolę walki zarządu o pierwsze miejsce.

Dość mocną pozycję mają też następujące organizacje:
- Basen Narodowy
- Koleje Śląskie

Poszukuję kolejnych propozycji oraz inspiracji, co do finalnej nazwy Nagrody. Wszelkie propozycje mile widziane :-)

24 października 2012

Bieda w Apple

Bieda, proszę Państwa. Półtora roku temu, podczas premiery iPada2, Steve Jobs wyznaczył kurs dolara z przebitką co najmniej 17%. Dziś z bólem dobijamy do 12%, a najmniejsza sięga 6%.



A tak poważnie, to już coraz mniej opłaca się importować taki sprzęt z USA. Ba! Nawet w Niemczech nie za bardzo już się opłaca:


Niniejszym ogłaszam, że coś w Apple pękło, idzie bieda, a świat normalnieje :-)

Opustoszałe podium zostało natychmiast zajęte przez Vobis i jego ofertę Kindle Fire HD:

Dla przypomnienia, w Amazon US Kindle Fire HD kosztuje 199 dolarów. Przebitka Vobisu wynosi jedyne 28% ;-)

23 października 2012

Pięć amajzingów


Apple postanowił chyba wykończyć finansowo swoich zwolenników.  Dotychczasowe premiery sprzętu kategorii amazing były rozdzielane. Dziś załoga z C. poszła na całość – pokazano łącznie pięć produktów.
Nieco zdziwienia wywołała premiera kolejnego Nowego Nowego iPada. Jednocześnie ze sklepu internetowego i z cenników zniknął „The New iPad”, którego premiera odbyła się pół roku temu, ale nadal w sprzedaży jest model 2, ten sprzed półtora roku. Zacząłem się zastanawiać, skąd taki ruch? Czy w grę wchodziła awaryjność urządzenia? Dość dużo było plotek o jego przegrzewaniu czy o kłopotach z baterią. Ale to byłby zbyt błahy powód, nie takie usterki Apple przepuszczał.


A może jest inne rozwiązanie? Procesor A5X, który był sercem poprzedniego modelu, był przecież produkowany przez Samsunga. Czyżby Apple postanowił, zgodnie z polskim porzekadłem, na złość mamie odmrozić sobie uszy? Czyżby w trybie super szybkim następował rozwód z największym konkurentem, który do tej pory produkował większość komponentów do urządzeń ze znakiem jabłka?
O tym dowiemy się dopiero, jak do klientów trafią pierwsze egzemplarze. Swoją drogą teza jest nieco karkołomna, bo kolejny z nowych iPadów – mini – ma procesor A5X, też produkowany przez Samsunga.
Ale przy okazji podkręci się trochę sprzedaż akcesoriów. Nowe iPady mają równie nowe złącze. To, którego Chińczycy nie potrafią jeszcze podrabiać, więc za najprostszy kabelek zasilający trzeba w Polsce zapłacić 85 zł, a za przejściówkę wideo 199 zł. I biznes się kręci.

06 września 2012

Zaczęło się 25 lat temu


Po pięciu latach pracy składająca się z inżynierów (i tylko z inżynierów :-) Groupe Speciale Mobile, powołana w 1982 roku przez Europejską Konferencję ds. Poczty i Telekomunikacji uzgodniła większość zasad dotyczących planowanej paneuropejskiej sieci cyfrowej telefonii komórkowej, która miała obsługiwać miliony abonentów. 
Porozumienie nazwane Memorandum of Understanding zostało podpisane równo 25 lat temu, 7 września 1987 roku w Kopenhadze. Uczestnikami porozumienia były rządy najpierw 15, potem jeszcze 6 kolejnych krajów europejskich. Wagę standardu doceniły też kraje egzotyczne z naszego punktu widzenia, takie jak Australia, Hong Kong, Nowa Zelandia czy Kamerun, które też dołączyły do MoU GSM.
Szczegóły techniczne, o których teraz nie warto wspominać, były uzgadniane od 1985 roku między największymi operatorami i producentami sprzętu telefonicznego z RFN-u, Francji i Włoch. Dwa lata później projekt wzięła pod opiekę Komisja Europejska tak, by pierwsze sieci mogły ruszyć nie później, niż w 1991 roku. Ruszyły :-) Publiczność mogła obejrzeć działającą już sieć pilotową na wystawie ITU w Genewie w październiku 1991 roku.
W rzeczywistości sieci GSM (bo tę nazwę przyjęto dla standardu) oddano do użytku w pierwszej połowie 1992 roku w Niemczech, Francji, Danii, Finlandii, Portugalii i Szwecji. 17 czerwca 1992 roku podpisano pierwszą umowę roamingową między Telecom Finland i Vodafone UK. Paneuropejski system stał się faktem.
Zastanawiałem się, co robiłem 7 września 1987 roku? Pewnie w swojej pierwszej pracy zajmowałem się normalną robotą: nadzorem nad modemami pracującymi na kilkunasto czy kilkudziesięciokilometrowych łączach z zawrotnymi prędkościami 75 bitów na sekundę. A może pomagałem swoim kolegom z działu informatyki przy konserwacji dysków o pojemnościach 8 i 30 MB? ;-)
A w domu? Owszem, byłem jednym z tych 2 milionów szczęśliwców, którzy mieli telefon stacjonarny w domu. Może grałem przez cały weekend na pożyczonym od kolegi ZX Spectrum? Bo własne Atari kupiłem dopiero rok później.
Pamiętam pierwszą polską prezentację telefonów GSM w warszawskim Pałacu Kultury. Było to gdzieś między 1992 a 93 rokiem. Malutkie, jak na tamte czasy telefony, anteny okryte falowodami (pewnie żeby nie zakłócać przestrzeni radiowej Rzeczpospolitej), numeracja zaczynająca się od +358. 
A, i wtedy jeszcze nie wynaleziono SMS-ów :-)


04 lipca 2012

Stalking operatorski

Jestem molestowany. Molestowany przez swojego operatora telekomunikacyjnego. 
Dziś około 15:10 zadzwonił telefon identyfikujący się numerem biura obsługi. Niezbyt miły pan, o sposobie mówienia rodem z firmy Kruk, powiedział że zalegam z fakturą i jeśli nie zapłacę, to...
Niezbyt grzecznie (w końcu zawsze trzeba się dostosować do poziomu rozmówcy, prawda?) przerwałem i powiedziałem, że nie dostałem faktury. To oczywiście moja wina, bo powinienem... Znów przerwałem z  informacją, że nie będę prowadzić kalendarzyka, kiedy to powinienem dostawać poszczególne kwity.
Padło pytanie, kiedy zapłacę? Jak tylko zobaczę co jestem winien, więc dziś albo jutro. No to mam przysłać mu potwierdzenie, bo jak nie, to odetną mi usługi. Tu, żeby nie używać słów powszechnie uznanych, zakończyłem rozmowę.
Rzeczywiście, sprawdziłem - są zaległości. O fakturze jestem (a przynajmniej powinienem być) powiadamiany poprzez pocztę elektryczną, a tym razem nic nie było. OK, ponieważ mogę zapłacić rachunki bezpośrednio z systemu fakturowego, kliku kliku klik i o 15:16 dostałem mail z Bluemedia powiadamiający o dokonaniu płatności na rzecz operatora.
O 15:29 pik pik - przychodzi SMS. "Informujemy, że na państwa koncie występuje niedopłata..." O żesz... Ale dobrze... Komputery mamy wolne, bo nie szybkie, więc może jeszcze nie wszyscy wiedzą. Ale...
16:42. Telefon. Zastrzeżony. "Tu Twój operator! Informujemy, że wystąpiła...". No żesz mać... Czerwona słuchawka - przecież nie będę słuchać bzdur. Ale Operator się nie poddaje - 17:43 dzwonek. "Tu Twój...". Zdążyłem rozłączyć.
Uprzejmie informuję Mojego Operatora, że jeszcze jedna próba kontaktu w tej sprawie będzie przeze mnie potraktowana jako stalking. Bardzo poważnie potraktowana.

17 czerwca 2012

Tak wykuwała się stal

Pierwsze modele chlubnie zasłużyły na miano „cegły” – ich waga i rozmiary spokojnie służyły jako przyrządy do obrony osobistej. Niektórzy – ze względu na wyjątkową jakość połączeń - nazywali je pieszczotliwie szumofonami. Były niemymi bohaterami polskiej transformacji społecznej, politycznej oraz gospodarczej. Tak wykuwała się stal czy, jak kto woli, tak powstawała nowoczesna telekomunikacja w Polsce - poprzez analogowe telefony komórkowe Centertela.

Gdyby żył, 18 czerwca 2012 roku skończyłby 20 lat - analogowy telefon komórkowy systemu NMT450i. Pierwsze przymiarki do budowy jakiejkolwiek sieci łączności ruchomej w Polsce rozpoczęły się już w 1990 roku, chwilę po przemianowaniu PRL na Rzeczpospolitą Polską. Finalnie, 22 października 1991 roku, powołano PTK Centertel - spółkę ówczesnego polskiego operatora narodowego – Telekomunikacji Polskiej (51% udziałów) oraz France Telecom i Ameritechu (po 24,5%). Literki PTK dumnie informowały społeczeństwo, że mamy do czynienia z Polską Telefonią Komórkową.
Budowę sieci rozpoczęto na początku 1992 roku. Pierwszym miastem mającym pokrycie była, co chyba nikogo nie dziwi, Warszawa. Łączność w pierwszych latach zapewniało 6 stacji bazowych i - wbrew urban legend - na liście lokalizacji nie było Pałacu Kultury i Nauki. Zasięg zapewniały 3 stacje umieszczone wokół ścisłego centrum miasta (wieżowce przy ul. Barbary, Stawki i Targowej), a 3 kolejne obsługiwały resztę miasta. W momencie startu PTK Centertel zatrudniał ok. 130 osób.
Telefon komórkowy Anno Domini 1992 roku niewiele przypominał to, co kupujemy obecnie. Może za wyjątkiem jednego parametru – i te zabytkowe i współczesne smartfony z trudem wytrzymują dobę bez ładowania. Na pierwszy rzut rzucono do sklepów dwie Nokie: ręczną (nie mylić z kieszonkową) oraz przeznaczoną do samochodu z opcją do osobistego dźwigania. Kosmiczny kształt, z wysuniętym głośniczkiem i mikrofonem (coś podobnego widywano w XX-wiecznych filmach science-fiction) oraz dłuuuga antena rozpoznawalne były z daleka, na pierwszy rzut oka. Równie szybko z daleka można było rozpoznać charakterystyczne dzwonki, a dokładniej jeden dzwonek. No i ten ciężar, też łatwo rozpoznawalny dla posiadaczy. Przekładając fizyczne właściwości Citymana obecnej młodzieży można by opisać go następująco:  weź iPada i złóż go pięciokrotnie wzdłuż dłuższego boku, a otrzymasz najnowocześniejsze urządzenie sezonu lato 1992.
Instalacja, czyli na dzisiejsze aktywacja, kosztowała 500 dolarów. Tak, dolarów, bowiem z uwagi na szalejącą wówczas inflację wszystkie ceny w PTK Centertel liczone były w dolarach amerykańskich. Również niektórzy menadżerowie operatora mieli kontrakty wyrażone w tej walucie. Miesięczny abonament kosztował 25 dolarów, a rozmowy… Prawdopodobnie z uwagi na udział amerykańskiej spółki Ameritech przyjęto amerykański model cennika - Called Party Pays, czyli za wszystko płaci abonent komórkowy. Dlatego płacono nie tylko za połączenia wychodzące (jak dziś), ale również za wszystkie przychodzące! Cena połączenia wewnątrzsieciowego wynosiła 35 centów za minutę, tyle samo też należało zapłacić za połączenie przychodzące. Połączenie na zewnątrz, do sieci Telekomunikacji Polskiej (innej wówczas nie było ;-) kosztowało 70 centów za każdą rozpoczętą minutę, zaś rozmowa międzynarodowa liczona była według stawek narodowego operatora uzupełnioną o drobną kwotę 2,5 dolara. Co ważne, w 1992 roku ceny netto były równe cenom brutto bowiem podatek VAT wprowadzono dopiero rok później, w lipcu 1993 roku.
Jeszcze ciekawiej wyglądały wówczas ceny aparatów telefonicznych. Za Nokię Talkman należało zapłacić 1433 dolary, za kieszonkowego Citymana 1767 dolarów. Dla porównania przeciętne miesięczne wynagrodzenie wynosiło wówczas 2 935 000 złotych, co przy kursie NBP z 19 czerwca 1992 (13 667 PLZ/USD) dawało kwotę 215 dolarów. Czyli Talkman kosztował 6,5 miesięcznej pensji, a Cityman – ponad 8. Kupowana dwa lata później przez moją firmę Motorola kosztowała nieomal tyle samo, co nowy mały fiat.
Ówcześni pracownicy Polskiej Telefonii Komórkowej Centertel podkreślają, że firma w tamtym kształcie stanowiła ewenement na tle chociażby TPSA. Zachodni sposób zarządzania, wprowadzenie dress-code (każdy pracownik w krawacie), pełna obsługa klienta przez telefon, kompetentni pracownicy w nielicznych, ale luksusowych salonach. To rzeczywiście była rewolucja na tle zgrzebnej polskiej rzeczywistości, a w porównaniu z operatorem narodowym istny kosmos.
Teoretycznie PTK miało możliwość korzystania z licznych masztów Telekomunikacji Polskiej. Ale, jak wspomina jeden z byłych pracowników zajmujących się wtedy budową sieci radiowej, obiekty tego typu traktowano jako strategiczne specjalnego znaczenia, a przecież odpowiedzialny pracownik TPSA nie będzie zdradzać tajemnic pracownikom jakiejś spółki zagranicznej, bo tak traktowano wtedy Centertela. Dlatego też większość masztów budowano własnymi siłami. Wtedy to miał miejsce pierwszy w Polsce protest przeciwko budowie „szkodliwych” masztów, a miejscem akcji było Błonie pod Warszawą.
Od 2008 roku na masztach Centertela, i z wykorzystaniem jego częstotliwości, instalowane są urządzenia do korzystania z internetu w technologii CDMA.  I to był chyba prawdziwy koniec sieci NMT, chociaż - podobno - w niektórych miejscach urządzenia instalowane najpóźniej w 1998 roku nadal działają.

17 maja 2012

Tablety nie zbawią wydawców prasy, ale...

Dziś miałem przyjemność uczestniczenia w MobileStandard 2012 - konferencji organizowanej przez IDG, jako "...odpowiedź na pytanie jakie trendy będą dominować w najbliższym czasie na rynku usług i rozwiązań mobilnych...".
Organizatorzy postawili mi trudne zadanie odpowiedzi na kwestię: czy tablety mogą zbawić prasę papierową. Odpowiedź jest raczej negatywna, a szczegółów możecie dowiedzieć się z prezentacji.
Cytowanie i kopiowanie dozwolone z podaniem źródła :-)

28 kwietnia 2012

Nawigacja w Warszawie

Po co mi nawigacja, kiedy jeżdżę po stolicy? Raczej nie po to, żeby gdzieś trafić, chyba że wybieram się do Azji Mniejszej*), za wodę. Nawigacja, a kontretniej Automapa z traffikiem służy po to, aby ominąć korki i - co równie ważne w ostatnich miesiącach - nie wpakować się na ulicę, którą właśnie ktoś postanowił zamknąć.
Wszystko było w porządku, aż do dziś. Dziś, około 11:00 Automapa postanowiła skierować mnie na Trasę Łazienkowską, na odcinek od GUS-u do Wisły. Problem w tym, że akurat ten odcinek jest od wczoraj zamknięty z powodu wymiany asfaltu na cokolwiek.
Mimo tego, że pojechałem prosto Alejami Niepodległości (bo musiałem z powodu braku innej możliwości), Hołowczyc nie zrezygnował z przejażdżki TŁ, każąc a to zawrócić, a to skręcić w lewo.
Sytuację z lekka zaogniło kolejne polecenie Krzysztofa H. Na rogu Batorego i Waryńskiego kazał mi "na rondzie skręć w lewo, trzeci wyjazd". Kto zna skrzyżowanie, ten wie o co chodzi, a inni niech sobie sprawdzą na Google Maps :-) Najbliższe rondo jakieś 500 metrów dalej :-P
Dałem mu wolne. Tak na wszelki wypadek. Bo wpadnie mu do głowy to samo, co kiedyś Navigonowi, który na moście przez Drwęcę wykrzyczał "skręć w lewo. Teraz!".
Miłego weekendu :-)

*) Azja Mniejsza - to, co za wodą i na północ - górna prawa ćwiartka na mapie :-)

05 kwietnia 2012

Po co jedliśmy tę żabę?

Dwóch Żydów siedziało nad rzeką. Jeden mówi do drugiego - widzisz tę żabę? Jak ją zjesz, to dam ci sto złotych. Ten zjadł, zainkasował pieniądze.
Ale pierwszemu żal się zrobiło pieniędzy i mówi - a jak ja zjem żabę to też mi dasz 100 złotych? Drugi się zgodził, ten pierwszy z obrzydzeniem żabę zjadł i pieniądze odzyskał.
Wtedy ten drugi mówi - ty, to po co my te żaby jedli?
Ostatni tydzień minął pod znakiem ofert "no limit". Pierwszy ofertę ogłosił Play, niecałe 24 godziny później T-Mobile, a wczoraj Plus. Gdzieś tam, jak duch, obija się jeszcze próbna oferta Orange, który ma w tej chwili większy problem z przeprowadzką, niż z utrzymywaniem dotychczasowych klientów. Bo, jeśli tego do tej pory nie zauważyliście, oferta taka może jedynie zabrać klientów innym operatorom. To ma przynieść dodatkowy strumień pieniędzy, mniejszych niż płynęły do poprzedniego usługodawcy. Taki trick do podkradania klientów.
Play, wprowadzając ofertę, miał nadzieję, że przez jakiś czas będzie jedynym, który może reklamować się jako przyjazny dla heavy-usera. Jednak spekulacje Playa runęły już następnego dnia. Rakovski z Borsem powiedzieli "sprawdzam". Tak szybkiej reakcji w T-Mobile nikt się nie spodziewał, a już na pewno nie spodziewano się jej po Polkomtelu, który przeżywa bardzo głęboką restrukturyzację. Zresztą takie opinie głosili też przedstawiciele Playa, którzy po konferencji mówili o miesiącach potrzebnych na dogonienie ich oferty...
Jeżeli trzech z czterech graczy ma praktycznie taką samą ofertę, to przewaga pierwszego praktycznie zmalała do zera. Gorzej, jeżeli "ten pierwszy" rzeczywiście przygotowywał ofertę przez kilka miesięcy, to ma dodatkowe koszty, związanie chociażby z przygotowaniem reklam.
Sytuacja na dziś wygląda następująco: operatorzy na własną prośbę pozbyli się najbardziej dochodowych klientów, płacących nie kilkadziesiąt, a kilkaset złotych miesięcznie. Żydowska stówa obiegła wszystkich zainteresowanych, nikt się nie wzbogacił, wszyscy czują niesmak po żabie.
Oferta "no limit" stanie się kolejnym książkowym przykładem, jak NIE NALEŻY wprowadzać ofert. Następne pomysły, być może innowacyjne, być może korzystne dla klienta, będą teraz oglądane pod światło, czy nie ma w nich kolejnej żaby. Bo żaba pozostawia niesmak w ustach. Na długi czas.

01 kwietnia 2012

Podobno coś się dzieje...

Korzystając ze sprzyjających okoliczności przyrody, oddaliłem się na kilka dni z naszego pięknego kraju. Jednak nawet siedząc pod palmą (w Niedzielę Palmową ;-) nadal coś tam dociera...
Otóż właśnie dotarła do mnie informacja, że w piątek jeden z urzędów centralnych podobno podjął działania związane ze zmową. Zmowa ma dotyczyć operatorów telekomunikacyjnych (to już conajmniej raz graliśmy), ale tym razem w kontekście rynku konsumenckiego. Jedyne, co w tej chwili przychodzi mi na myśl, to słynne 29 groszy za minutę połączenia.
Ale może urzędy wiedzą lepiej? I więcej?

29 marca 2012

88 400 sekund

Dokładnie tyle czasu potrzebował T-Mobile, by po wczorajszej konferencji Play przedstawić swoją kontr-ofertę. Jeżeli ktokolwiek z Was pracuje czy pracował w międzynarodowej korporacji, zrozumie, że jest to czas zaiste rekordowy. Jeżeli tą korporacją jest operator telekomunikacyjny – to już współczuje swoim kolegom po fachu, którzy właśnie ją wprowadzają w życie.
Czy oferty „No Limit” w ogóle są potrzebne i czy przyjmą się na rynku? Nie wiem. I prawdopodobnie nie wie tego żaden z autorów „Formuła 4.0” czy „T-Mobile frii”. Jørgen Bang-Jensen – prezes Play – ocenia, że w Polsce 5 milionów osób ma rachunki wyższe niż 80 zł. Z kolei Grzegorz Bors – członek zarządu T-Mobile - ocenia, że taka oferta może być atrakcyjna dla 500 tysięcy abonentów. Wbrew pozorom oba szacunki mogą być słuszne. Każdy z nas, oprócz abonamentu czy rachunków za rozmowy głosowe, płaci dodatkowo za usługi dodane, ekstra pakiet transmisji danych, roaming czy SMS-y Premium Rate. Więc 80 zł „w rozmowach” może np. stanowić połowę faktycznej należności.
Osobiście bardziej przychylam się do mniejszej liczby, chociaż można sądzić, że zapotrzebowanie na taką taryfę może sięgnąć miliona osób. To ci, którzy do tej pory oszczędzali, mieli różnego typu pakiety w telefonii stacjonarnej dla łączności z rodziną, a komórkę – dla przyjaciółek ;-) Teraz – w optymistycznym przypadku za 79+7 zł mają całą Polskę w zasięgu słuchawki, nawet kosztem likwidacji np. telefonu stacjonarnego. Tu występuje niewielka przewaga T-Mobile, bo za kolejne (niestety kolejne!) 5 zł można numer stacjonarny przenieść na kartę SIM i korzystać z niego w domu.
Dlaczego obie oferty są praktycznie takie same? Bo jak mówi popularna reklama „jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać”. Pierwszy tego typu eksperyment jest obarczony ryzykiem. Obie oferty są nieomal kopią francuskiego Free, ale kopią niedoskonałą. Nie odpowiadając na ruch Playa, T-Mobile z góry stawiałby się na pozycji przegranej. Odpowiadając całkowicie symetrycznie, niewiele ryzykuje, a na pewno mniej traci. Przecież obie oferty są głównie nastawione na ściągnięcie do siebie klientów innych sieci.
Ale o jednej rzeczy zapomniano. Dwójka pozostałych graczy – Orange i Plus, sprzedają nieomal wyłącznie telefony zablokowane na swoją sieć. Play i T-Mobile nie – zakupiony tu telefon będzie działać w każdej sieci. Więc te przenosiny nie muszą być aż tak bezbolesne…

28 marca 2012

Naklejka nie pomogła


Nie pomogła słynna naklejka informująca, że nowy iPad nie jest zgodny z australijskimi sieciami 4G. Australian Competition and Consumer Commission (odpowiednik polskiego Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta) wytoczył sprawę przeciwko Apple za reklamy mogące wprowadzić konsumentów w błąd. Komisja twierdzi, że reklamowanie nowego produktu jako "iPad z WiFi + 4G" jest zwykłym naciąganiem, ponieważ sprzedawany produkt nie działa w australijskich sieciach 4G obsługiwanych przez operatorów Telstra i Optus.
"Reklama taka wprowadza klientów w błąd, ponieważ sugeruje, że nowy iPad może pracować w sieci 4G, umożliwiającej transfery do 40 Mb/s, podczas gdy w praktyce mogą oni korzystać jedynie ze starszej technologii 3G" - napisała Komisja w swoim oświadczeniu.
Apple zdaje się zauważać problem, ponieważ od kilku dni z reklam na większości rynków zniknęło logo 4G i zostalo zastapione bliżej nieokreślonym symbolem łączności bezprzewodowej, a w opisach na stronach www producenta określenie 4G zostało zastąpione określeniem "Built with the latest in wireless technology, the new iPad lets you connect to fast data networks around the world".

Jednak w wersji polskiej nadal można przeczytać, że "nowy iPad współpracuje z szybkimi sieciami komórkowymi na całym świecie — także działającymi w technologii 4G LTE", a dopiero mikroskopijny odnośnik prowadzi do small printów na dole strony informujących, że "standard 4G LTE obsługiwany jest w sieciach AT&T i Verizon w USA oraz w sieciach Bell, Rogers i Telus w Kanadzie".
Ciekawe, czy polski UOKiK kiedykolwiek zainteresuje się nadużywaniem określenia 4G? W Polsce prekursorem "przezywania" sieci jest operator Play, który ponad rok temu nowouruchamianą sieć HSPA+ nazwał określeniem 4G, powołując się na niezbyt fortunne ustalenie międzynarodowej organizacji ITU. Wtedy to, na przełomie 2010 i 2011 roku, w USA większość operatorów komórkowych nazwała swoje sieci mianem 4G, nie mając ku temu żadnych podstaw. Kilka miesięcy później ITU zmieniła swoją decyzję, ale amerykańscy operatorzy w większości zdążyli uruchomić technologię LTE, zasługującą na miano sieci czwartej generacji. Z sieci, które nie uruchomiły LTE, określenie 4G zniknęło.
Play nadal go używa, co - jak się okazało - zaczęło wprowadzać w błąd niektórych mniej zaznajomionych z techniką użytkowników, twierdzących, że nowy iPad będzie prawidłowo działac właśnie w Play.

W Europie sieci LTE mogą działać w pasmach 800, 1800 i 2600 MHz. W naszym kraju LTE działa na częstotliwościach 1800 i 2600 MHz, a operatorami sieci są Mobyland i Centernet. Z usług w technologii LTE mogą korzystać klienci Cyfrowego Polsatu oraz Polkomtela, oczywiście po zaopatrzeniu się w odpowiednie urządzenia umożliwiające pracę na tych częstotliwościach. Jak na razie dostępne są trzy urządzenia: modem Huawei, tablet Samsung Galaxy Tab oraz router Samsunga. Nie ma wśród nich nowego iPada :-)

08 marca 2012

Nowy iPad – dlaczego (nie) LTE?


Wczorajsza premiera nowego iPada przyniosła m.in. informację o wbudowanym modemie LTE. Jednak europejscy użytkownicy mogą spać spokojnie – im LTE na razie nie grozi.

Historia personalnej łączności radiowej na kontynencie europejskim i amerykańskim rozwijała się (i nadal rozwija) całkowicie równolegle. Sprzęt przeznaczony na jeden rynek z reguły nie działa na drugim. Związane jest to z wieloma aspektami, głównie historycznymi. Wprawdzie telefon komórkowy wynaleziono w USA, ale w czasach, gdy w Europie istniały już w miarę powszechne analogowe systemy komórkowe, w Stanach korzystano głównie z pagerów.

Gdy amerykańskie komórki zaistniały już na rynku, okazało się, że blokadą rozwoju jest sposób podłączenia komórek do sieci publicznej. W USA nie ma różnicy między numerem stacjonarnym a komórkowym, a nawet od kilku lat można przenosić numery między obiema sieciami. W związku z tym opłaty, zarówno za połączenia wychodzące, jak i przychodzące, ponosi właściciel telefonu komórkowego. A poziom tych opłat był na tyle wysoki, że jeszcze pod koniec ubiegłego wieku wyrazem najwyższego zaufania ze strony posiadacza komórki było podyktowanie swojego numeru ;-)
Same sieci komórkowe też rozwijały się w sposób, który można nazwać spontanicznym. W poszczególnych stanach kawałki wolnych pasm radiowych były przydzielane do różnych zastosowań. W pewnym momencie w USA działało ponad 300 operatorów komórkowych używających różnych standardów: analogowych, CDMA, PCS (odpowiednik naszego GSM) czy iDEN. Wyjeżdżając do innego stanu (a czasem i miasta) trzeba było korzystać z roamingu, również bardzo drogiego.

Na przełomie tysiącleci (swoją drogą jak to brzmi :-) rozpoczęto procesy konsolidacji setek operatorów. Aktualną ich listę można znaleźć w Wikipedii, ale nawet konsolidacja nie pomogła w bałaganie z częstotliwościami.

W Europie sytuacja rozwijała się inaczej. Dzięki silnej presji EWG (poprzedniczki dzisiejszej Unii Europejskiej) już w 1982 roku rozpoczęto pracę nad wspólnym standardem, a 25 lat temu zarezerwowano na ten cel pierwsze kanały 2x25 MHz w paśmie 900 MHz. Kolejne pasma na cele ponadnarodowe też rezerwowano z wyprzedzeniem – kolejno 1800 MHz (tzw. DCS), 2100 MHz (UMTS) i 2600 MHz (LTE). Ostatnie lata to tzw. dywidenda cyfrowa czyli odzyskanie części pasma dotychczas wykorzystywanego przez telewizję analogową. Tu jak na razie nie ma pełnej zgodności, ale w większości krajów na LTE przewidziano pasmo 800 MHz.

I właśnie ten powód – różnice w zarezerwowanych częstotliwościach i różny sposób ich wykorzystywania, jest podstawowym powodem, dla którego iPad, The New iPad, nie będzie u nas działać w technologii LTE. Teoretycznie istnieje ryzyko, że któryś z operatorów zacznie wykorzystywać częstotliwość 2100 MHz (LTE w AT&T). Ale pasmo to i tak jest w Europie przeciążone, więc nam to nie grozi.

Jak jest na innych kontynentach? Pomocą może służyć ta tabela.

Po reklamach iPhone’a 4S, wychwalających przede wszystkim aparat fotograficzny i twittera, aż strach pomyśleć, czym będzie nas kusić reklama Nowego iPada :-)

23 lutego 2012

Internet vs TV

Po 24 godzinach od uruchomienia Najbardziej Opiniotwórczego Portalu widać, że chyba to nie jest to, na co wszyscy czekali. Tematyka, pominąwszy parówki, jest taka sobie. Poziom – różny, najczęściej mierny. Układ strony głównej nie zachwycił chyba nikogo, za wyjątkiem jego twórców, a brak jakiejkolwiek redakcji tekstów wali po oczach.
Co dziwne, są w polskim Internecie miejsca, które – przy podobnej (chociaż nie takiej samej!) formule jakoś dają sobie radę: wpolityce.pl, salon24.pl czy nowy ekran.pl. Tak się jednak złożyło, że te portale/agregatory są kojarzone z tzw. prawicą. Słowo tzw. jest tu bardzo istotne, bowiem zwolenników prezesa Jarosława (i jego samego) osobiście nie traktuję jako prawicę. Z kolei Tomasz Lis jest kojarzony bez wątpienia z obecną partią rządzącą (tu brakuje mi określenia, nawet zwyczajowego, do której strony politycznej tę formację zaliczyć).
Te tzw. prawicowe media internetowe powstały jako reakcja na fakt, że najważniejsze media, czyli telewizje stoją (zdaniem tzw. prawicy) po stronie partii rządzącej. Tyczy to się przede wszystkim TVN-u (ze szczególnym uwzględnieniem TVN24), ale i Polsatowi tzw. prawicowcy nie odpuszczają. O telewizji państwowej, zwanej dla niepoznaki publiczną, nie ma w ogóle co mówić, bo – jak każdy łup wojenny – średnio co 4 lata przechodzi z rąk do rąk.
Przypomniało mi się, jak kilkanaście lat temu, gdy premierem był Jerzy Buzek, tzw. prawica próbowała zbudować własną telewizję. Do pracy (a w zasadzie do finansowania) zaprzęgnięto oczywiście Orlen, KGHM, PSE i PZU. Plątał się tam jeszcze Prokom, ale dość szybko zmądrzał i się wycofał z interesu, a suma spalonych pieniędzy sięgała coś koło 200 mln zł.
I tak mi się skojarzyło – może po prostu jest tak, że jedna strona nie umie w telewizji, a druga w Internecie? Albo inaczej – odbiorcom kojarzonym z jedną stroną wystarczy telewizja, a z drugą Internet? Chociaż biorąc pod uwagę ostatnie przepychanki o multipleks, niczego nie można być pewnym ;-)

09 lutego 2012

Etyka w biznesie

Wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie VECTRA w ramach akcji upsellingowej czyli, po polsku, jeleniu - kup jeszcze coś od nas.
Pan zaoferował upgrade łącza (z 16 do 24 Mbps) i internet mobilny (tu na wszelki wypadek nie podał danych). Zgodnie z prawdą stwierdziłem, że kolejna karta SIM jest mi na bambus, pewnie mam ich więcej, niż Vectra w magazynie :-P
No to pan zamienił mi internet przenośny na telefon stacjonarny z 300 minutami (na wszelki wypadek też nie powiedział dokąd te minuty mają działać) miesięcznie. Znowu padła odpowiedź o bambusie.
Więc chciał mnie kupić inną drogą i zaproponował PVR (mam :-) i to wszystko w cenie 119,90 zł miesięcznie. I żebym natychmiast się zgodził. Odpowiedziałem, że muszę zerknąć w papiery i że takich decyzji nie podejmuję wtedy, gdy na mnie ktoś naciska :-)
Kolejny seans namawiania wyznaczyliśmy sobie na jutrzejszy wieczór. Teraz sięgnąłem do papierów. Fucktura za obecne usługi przedstawia się następująco:
- TV 20 zł
- internet 30 zł
- PVR 19,90 zł
Total, jakby nie liczyć, wychodzi 69,90. Czyli za przyspieszenie łącza o 50% mam zapłacić złotych polskich 50 - 167% więcej.
Z utęsknieniem czekam na jutrzejszy wieczór. Chyba zrobię pogadankę o etyce w biznesie :-P

05 lutego 2012

Jutrzejsze spotkanie będzie testem przyzwoitości

Najpierw cytat: „Burdel macie siostry w tym Archeo”.

Jeżeli ktoś, kto chce uchodzić za poważnego partnera, zaprasza dyskutantów/przeciwników w piątek po 17:00 na poniedziałek na 14:00, wiedz, że coś się dzieje…

Jeżeli na liście zaproszonych organizacji/instytucji/przedsiębiorców Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji umieszcza Ministerstwo Infrastruktury (zlikwidowane w dniu powołania tegoż MAiC), wiedz, że coś się dzieje…

Jeżeli większość osób, które swoim dorobkiem (a nie pyskowaniem w telewizorze) dowiodły tego, że słowo „Internet” nie jest im obce, rezygnuje z udziału w medialnym show premiera, wiedz, że coś się dzieje…
Jeżeli MAiC widząc ostracyzm, robi łapankę, czyli zaprasza sto kolejnych osób, które same się zgłoszą, wiedz, że coś się dzieje…

Jeżeli formularz do wpisywania zgłoszenia wysyła dane osobowe czystym, nieszyfrowanym tekstem (a GIODO na Facebooku pisze, że „słabo”), wiedz, że coś się dzieje…

Jeżeli ważna osoba pisze na Facebooku, że „telewizja będzie na pewno kręcić spoty do Wiadomości. Może uda się pozdrowić rodzinę i znajomych albo przynajmniej pomachać :P Na więcej chyba nie ma co liczyć”, wiedz, że coś się dzieje…

Strasznie jestem ciekawy, JAK się to dalej potoczy…

02 lutego 2012

G(ie) G(ie)


Oficjalny komunikat mówi, że:

Kultowa polska marka internetowa zmienia nazwę i logo

GG – to nowa oficjalna nazwa popularnego komunikatora Gadu-Gadu. Tym skrótem już od dawna określa się potocznie najbardziej znany nad Wisłą program do internetowych pogawędek, ale tym razem zwrot „GG” zyskał miano oficjalnej nazwy. Wraz z nim światło ujrzało nowe logo. Pojawi się ono w najbliższej wersji aplikacji.

Przyznam się, że jako osoba żyjąca na styku świata realnego i świata marketingowego, nie do końca rozumiem sens zmiany nazwy „kultowej marki”, podobnie jak wiele lat temu nie rozumiałem sensu uśmiercenia nazwy CPN. No, ale to nie mój sęk i nie moje deski. Ktoś się napracował przy prezentacjach PowerPoincie, odniósł sukces (przekonał zarząd i akcjonariuszy), jest więc SUKCES.

Z drugiej strony zastanowiłem się nad samym komunikatorem, dzięki któremu Gadu Gadu, przepraszam GG, zrobiło swojego czasu karierę. I doszedłem do wniosku, że w erze Facebooka, Twittera i iMessage z Gadu Gadu, przepraszam GG, korzystam bardzo rzadko.

W zasadzie większość znajomych, z którymi utrzymuję w miare bliskie kontakty, ma konto na Facebooku i właśnie cukierkowy Messenger pełni podstawowe funkcje komunikacji. iMessage dostępny jedynie na applowskiej platformie iOS-a to drugi co do częstości używania sposób komunikacji. A GG? Owszem, mam. Ostatnio dokonałem downgrade’u, bo najnowsza superhiper wersja zatykała mój wypasiony wielordzeniowy procesor. Podobno jest przygotowywana nowa wersja, ale… who cares?

Dokładnie tak samo było ze Skypem. Konto Skype założyłem w pierwszych dniach działania usługi, w czasie pracy w Onecie był to urzędowo nakazany sposób komunikacji wewnętrznej, a teraz… Skype śpi sobie spokojnie w systemowym trayu i czeka, aż go ktoś obudzi. Może, kiedyś.

Prawdopodobnie przez następnych kilka lat będę utrzymywał sześciocyfrowy numer GG na tej samej zasadzie, jak pielęgnuję numer stacjonarny, „przydzielony” mi dwadzieścia lat temu przez Telekomunikację Polską. Od tej pory przewędrował przez kilku operatorów i ostatecznie wylądował w low-costowym VoIp-ie. Czasem ktoś zadzwoni. Zwykle telemarketerzy.

Pewnie przy kolejnej reinstalacji systemu Windows 12,5 dojdę do wniosku, że nie warto instalować zbędnych programów…

29 stycznia 2012

Obywatel artysta Zbigniew Hołdys


Prawdą jest, że w pewnym wieku należy zaprzestać publicznych występów, bo z każdym słowem człowiek się kompromituje.

Na początku lat '80 obywatel artysta Hołdys, podobnie jak wielu swoich kolegów, po to by grać publicznie, musiał poddać się weryfikacji speckomisji w ministerstwie kultury czyjaktosięwtedynazywało. Sytuacja geospołecznopolityczna była taka, że prawo do muzyczno-artystycznych występów publicznych mieli studenci i absolwenci akademii muzycznych, a cała reszta swołoczy (czyli praktycznie wszyscy, których ktokolwiek chciał słuchać) musiała stanąć przez Komisją. Była to jakaś forma kolaboracji z jaruzelem, niemniej bez niej nie byłoby Perfectu, Republiki, Lady Pank, Dżemu, Tiltu, TSA, Budki Suflera, Oddziału Zamkniętego czy Lombardu. Dlatego też nikt pretensji do obywateli artystów nie miał, ważne było to, że można ich było posłuchać, czasem nawet w radiu.

W swoim felietonie we Wprost obywatel artysta Hołdys pisze, że za swoje występy dostawał w tamtych czasach 5 dolarów. Tu młodzieży dla uświadomienia należy się wyjaśnienie, jak kształtował się czarnorynkowy kurs dolara w okresie późniejszego PRL-u. Otóż kurs dolara był wyznaczany w oparciu o dwie zmienne: aktualną cenę półlitrowej butelki wódki czystej w sklepach gospodarki uspołecznionej (nawet w tzw. okresie kartkowym) oraz analogiczną cenę tej samej butelki w sklepach Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego PEWEX. Druga cena była w zasadzie stała, wahała się w przedziale 80-90 centów amerykańskich, przeliczanych oczywiście na bony Banku Polska Kasa Opieki SA. Stąd przez prawie cały stan wojenny i parę lat później dolar wart był między 300 a 400 złotych z niewielkimi odchyłkami.

W opisywanym okresie pracowałem w jednym z klubów studenckich. Wprawdzie obywatela artysty Hołdysa nie gościliśmy (mimo zapowiedzi, ale tu na przeszkodzie stanęły Zmotoryzowane Patrole Milicji Obywatelskiej, więc był w pełni usprawiedliwiony), ale z wymienionej powyżej listy byli prawie wszyscy. Stąd wiem, że podstawową stawką dla artysty z uprawnieniami ministerialnymi była stawka między 5 a 7 tysięcy złotych polskich jaruzelskich. Czyli, nawet zakładając najbardziej niekorzystny okres, stawka dolarowa była między 12 a 15 dolarów amerykańskich. To pierwszy fuckup.

Drugim fuckupem jest porównanie tych dolarów do całej reszty, czyli do danych o zarobkach w tamtym okresie. Otóż średniozarabiający człowiek otrzymywał 20 dolarów. Stypendium studenckie z kolei to były pieniądze między 2 a 5 dolarów. A podejmując pierwszą pracę po studiach, z dyplomem magistra inżyniera w kieszeni, dostałem AŻ 10 dolarów miesięcznie. Tymczasem obywatel artysta Zbigniew Hołdys grał (zdarzało się tak) dwa koncerty dziennie i rzeczywiście był w tamtych czasach towarem poszukiwanym.

Z powyższego można wysnuć wniosek, że obywatel artysta Hołdys nie powinien się jednak wypowiadać na temat kultury. O autoporównaniach z Erykiem Claptonem lepiej w ogóle nie myśleć – nie ten czas, nie to miejsce, nie ta osoba.

23 stycznia 2012

Ten rząd ma PH

Nic się nie stało – mówią zgodnym głosem ministrowie Zdrojewski i Boni. Umowa ACTA nie wprowadza żadnych nowych rozwiązań do polskiego prawa. – Po co więc ją w ogóle podpisywać – pytają internauci.

To już trzeci akt dramatu, w którym główną rolę gra premier Donald Tusk. Drugoplanowi aktorzy się zmieniają. Ponad dwa lata temu szef służby celnej Jacek Kubica forsował ustawę o bezwarunkowej cenzurze stron zawierających pedofilię i "innych treści niedozwolonych". Zgodny sprzeciw całego środowiska skoncentrowanego wokół internetu spowodował, że pomysł upadł, chociaż dramat trwał dłuższą chwilę.

Nieco ponad rok później rząd z ministrem Bogdanem Zdrojewskim odegrali akt drugi. Dziś już mało kto o tym pamięta, a chodziło o ograniczenie „usług medialnych w Internecie”. Rzecz z pozoru niewinna, ale sprowadzająca się do restrykcji dla osób zamieszczających jakiekolwiek materiały wideo. Nie trzeba było prowadzić „telewizji internetowej” – wystarczyłoby umieszczenie kilkudziesięciosekundowego filmiku z YouTube’a „do celów komercyjnych”. I bach, koncesja, opłaty, kontrola. Tak jak władza lubi.

Dziś mamy akt trzeci znowu z tym samym aktorem drugoplanowym Zdrojewskim. Główny bohater tym razem nie wychodzi na scenę – pewnie siedzi w garderobie. Arogancję władzy, jaką dziś pokazał Minister, nomen omen Kultury, można porównać jedynie z tą pokazywaną kilka lat temu przez Drużynę Prezesa.

Nie sądzę, by ciągłe ataki DDOS kierowane pod adresem biednych serwerów w domenie .gov na coś się przydał. Są inne metody zaszkodzenia pracy, choćby blokada serwerów pocztowych. Ale nie w blokadzie tu jakikolwiek sens. Dopóki władza po raz kolejny się nie przekona, że „społeczeństwo skoncentrowane wokół internetu” umie walczyć o swoje, dopóty kolejne próby kolejnych rządów będą testowały, do jakiego miejsca mogą się posunąć. Gdzie wystąpi opór materii.

A dlaczego ten rząd ma pecha? Bo ci bezczelni ludzie czytają Biuletyn Informacji Publicznej, obserwują procesy legislacyjno-podobne (bo legislacją trudno to nazwać) i patrzą na ręce. Niestety, z powodu kolejnego DDOS-a nie mogę sprawdzić planu pracy Sejmu na rok bieżący. Może jest tam jakaś nowelizacja ustawy o rybołówstwie? Szkodach górniczych? Bo ograniczenie inwestycji telekomunikacyjnych wprowadzone nowelizacją ustawy o ochronie środowiska już przerabialiśmy.



22 stycznia 2012

Internet idzie na wojnę (2)

Sensacyjne doniesienia o tajemniczej grupie Anonymous paraliżującej rządowe strony internetowe w Polsce przez kilka godzin zajmował głowy internautów i facebookowiczów. Tymczasem najprawdopodobniej atak wywołali… sami internauci.

W piątek do powszechnej wiadomości dotarły cztery złowrogie literki: ACTA. Dziś informacji pojawiło się nieco więcej, włącznie z adresami serwisów, na których znaleźć można więcej informacji o powszechnie nielubianej umowie. Wywołać to mogło większy niż normalnie ruch pod adresami sejmu, kancelarii premiera czy ministerstwa zajmującego się ACTA. I…

Zjawisko to można porównać do kuli śnieżnej. Duża liczba zgłoszeń powoduje opóźnienie pracy serwera, aż do momentu przeciążenia. Zwykle użycie klawisza F5 (odśwież) pomaga. W tym przypadku poszła plotka, że strona sejmu jest atakowana. Co robi przeciętny internauta? Sprawdza, czy można dostać się na stronę sejmu :-) Czyli zwiększa obciążenie i tak przeciążonej już maszyny. Kula śnieżna.

Jeden z portali zajmujących się bezpieczeństwem w sieci twierdzi, że być może strona sejmu została przed tym „atakiem” zhackowana. W takim przypadku plotka nabiera coraz większego zasięgu, a kula śnieżna tocząca się po zboczu rośnie…

Pozostaje jeszcze pytanie, czemu strony rządowe są tak kiepsko przygotowane na zwiększony ruch. I tu posłużę się pewną przenośnią. Polski Internet wygląda trochę jak kombajn powiązany sznurkiem do snopowiązałki. Głupi atak złomiarzy potrafi na kilkanaście godzin odciąć potężną część kraju od sieci. Kilka lat temu brak prądu w warszawskim hotelu Marriott wyłączył nieomal wszystkie portale i kilkunastu większych i mniejszych operatorów. To, że to wszystko jeszcze działa, należy bardziej traktować bardziej w kategoriach metafizycznych niż technicznych. I na razie nie zapowiada się, żeby było lepiej.


Serwisy rządowe są trzymane w różnych miejscach – od serwerowni rządowych do małych lokalnych firm hostingowych , które zaproponowały najniższą cenę w przetargu publicznym. Jeżeli od tego roku podstawowym źródłem prawa ma być Internet, a akty prawne publikowane w Biuletynie Informacji Publicznej mają mieć moc obowiązująca, to rząd (albo stosowne ministerstwo od MACintoszy) musi zadbać zarówno o infrastrukturę, jak i o serwery. Bo bez tego to Polskę Cyfrową będziemy mogli sobie oglądać na obrazku. Lokalnie, z własnego dysku, nie z Internetu.

21 stycznia 2012

Internet idzie na wojnę

Szczerze mówiąc, nigdy nie wyobrażałem sobie takiej sytuacji. Przy świadomości faktu, że większość rządzących nadal mentalnie znajduje się w czymś, co na własny prywatny użytek nazywam Polska Analogowa, nie sądziłem, że ktokolwiek będzie na tyle nierozsądny, aby podjąć się takiej samobójczej misji…

Ale do rzeczy – rząd polski chce za kilka dni podpisać umowę ACTA - Anti-Counterfeiting Trade Agreement, zawartą między rządem Stanów Zjednoczonych a Wspólnotą Europejską, Japonią, Szwajcarią i jeszcze kilkoma krajami. Porozumienie zawierane było w absolutnej tajemnicy i wprowadza kilka regulacji dotyczących Internetu. Regulacje same w sobie są jak najbardziej słuszne, jeżeli tylko założymy, że siły je wykorzystujące będą kierować się szczerymi i czystymi intencjami.

Ale ostatnio rządzeni przestały wierzyć rządzącym… Nie zmieniając ani przecinka w umowie można wyobrazić sobie sytuację, w której zamknięte zostaną blogi niewygodne władzy, YouTube, Facebook czy nasza NK. Całkowicie zgodnie z prawem, a dokładnie z jego literą, ale nie duchem.

Na szczególną uwagę zasługuje tryb wprowadzenia ACTA do polskiego porządku prawnego. PODOBNO był konsultowany ze wszystkim zainteresowanymi ministerstwami, ale… poprzedniego rządu. A uchwałę o zgodzie na podpisanie umowy podjął nowy rząd, w którym mało kto rozumie Internet. Uchwałę tę podobno podjęto 25 listopada 2011 roku, a już 19 stycznia 2012 jej treść oficjalnie podano do publicznej wiadomości. Tu niewątpliwy sukces legislacyjny odnieśli prawnicy z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego pod wodzą Bogdana Zdrojewskiego. To jest to samo ministerstwo, które pół roku wcześniej chciało koncesjonować wyświetlanie filmów w Internecie.

Na najbliższy tydzień zwoływane jest w Polsce pospolite ruszenie mające na celu zastopować bezkrytyczne przyjmowanie prawa służącego w 99% amerykańskim koncernom medialnym. Jak to się potoczy? Osobiście nie wróżę sukcesu, ale…